Warning: file_get_contents(http://hydra17.nazwa.pl/linker/paczki/quantum.do-umieszczac.rzeszow.pl.txt): Failed to open stream: HTTP request failed! HTTP/1.1 404 Not Found in /home/server350749/ftp/paka.php on line 5

Warning: Undefined array key 1 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 13

Warning: Undefined array key 2 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 14

Warning: Undefined array key 3 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 15

Warning: Undefined array key 4 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 16

Warning: Undefined array key 5 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 17
102

- Nie powiedziałem, że wyglądasz źle. Tylko...

parsknąć śmiechem.
Kamerdyner wyraźnie się uśmiechnął.
Gloria stropiła się, zaczerwieniła. Hope udała, że niczego nie zauważyła.
I porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym, dobrze?
sąsiedniego pokoju muzycznego i biblioteki. Po wejściu ich czwórki nagle zapadła cisza, a po
- Biedactwo.
Podziękowała Holmesowi w kilku słowach i życząc nam dobrej nocy, wyszła spiesznie. . — Ta przynajmniej —
jedynych krewnych earla Kilcairn Abbey?
suknię, bo ten kolor pasuje do moich oczu, ale zdaje się, że kuzyn Lucien nie lubi tafty.
- Powinien pan po prostu przeprosić.
Szczęka pana Casworthy'ego wysunęła się do przodu.
- Jak sprawić, żeby mężczyźni pożądali jej, jak ja panią pożądam.
Hrabia dopił kawę.
- Miał kilka kochanek, o ile sobie przypominam - powiedział hrabia spokojnym

suchej bluzy dresowej może zdziałać cuda.

- Pani argument nie wytrzymuje krytyki. Szukam odpowiedniej żony, ponieważ leży
— Dalej, wio! — krzyknął Bobby. Olbrzymi kulisty
Wzięła Szekspira na ręce i ruszyła na górę. Odkąd skończyła Akademię Panny

To rozstanie okazało się najtrudniejszą rzeczą w jego życiu, ale przynajmniej wiedział,

- No proszę, wiedziałem, że z twoją pamięcią nie jest tak źle. Co
świadomość nie przyniosła jej spodziewanego ukojenia. Żal i zgryzota
an43

Nie chciał tu przychodzić, do domu jej rodziców, ale Gloria przekonywała, że będą zupełnie bezpieczni - rodzice na balu, służba dostała wychodne, żadnego zagrożenia.

nadjeżdżające z przeciwka pojazdy, szczególnie na wzniesieniach i
życiu. I wtedy ją olśniło. Jak grom z jasnego nieba. O Boże, nie! Nie teraz! - Co? - wyszeptała tak cicho, że ledwie ją było słychać. - Jak do mnie powiedziałeś? - Cassidy... - Nie... nie... - Miała wrażenie, że ganek przesuwa jej się pod nogami. - Od czasu pożaru mówisz do mnie Cass, a nigdy przedtem... O Boże... - W jej umyśle zaczęły wirować obrazy. Chase wychodzący spod prysznica z ręcznikiem wokół bioder, ubrany w spodnie od dresu, bez koszuli, nagi w łóżku zeszłej nocy, w stawie dziś rano. Zaczęła drżeć. - Co? Przesunęła rękami po jego ramionach, badając je palcami i nic nie znalazła. Nic! - Cassidy? - Puść mnie! - Wyrwała mu się, patrząc na niego z przerażeniem. Miała spocone ze strachu ręce, a serce waliło jej jak oszalałe. - Zdejmij to - nakazała. - Po co? - Zdejmij koszulę! - niemal wrzasnęła. Bała się, że oszaleje. - Po co? - Wiesz, po co. Zatopił w niej niebieskie oczy, zdjął koszulę i trzymał ją w wielkiej dłoni. - Odwróć się. - Zwariowałaś? - Odwróć się, do cholery! Zrobił to posłusznie, unosząc ręce nad głowę, jakby nie miał nic do ukrycia. Jego plecy były idealnie gładkie. Miał tylko kilka świeżych blizn, ale nie było śladu po kuli, którą jako dziecko przez przypadek wystrzelił w niego Brig. Śladu, który dotykała tysiące razy. - Jak mogłeś? Splunął i spojrzał jej w twarz. Przez chwilę nie spuszczał z niej wzroku. Wydawało jej się, że trwa to całą wieczność. Ledwie stała. W uszach szumiało jej tak głośno, jakby słyszała ryk morza. Z niedowierzaniem patrzyła na jego dumny podbródek i wyprostowane plecy. Nagle dotarła do niej prawda. Tak oczywista, że nie mogła pojąć, dlaczego nie domyśliła się jej wcześniej. Zresztą nikt się nie domyślił. - Nie jesteś moim mężem. Nie jesteś Chase’em... - Ugięły się pod nią kolana. Oparła się o ścianę. Czuła straszny ciężar. Zrobiło jej się ciemno przed oczami. - Cass... - Nie. Nie nazywaj mnie tak! - Ogarnęła ją histeria. Nie widziała nic, poza przerażającą prawdą. Jak mogła być tak ślepa? Jego uporczywe spojrzenie, linia szczęki, ostry rysunek warg, sposób, w jaki zakładał koszulę. - Chase nie żyje, tak? - Łzy nabiegły jej do oczu. - Mój mąż. On nie żyje! Chciał jej dotknąć, ale się wyrwała, bojąc się jego dotyku, jego spojrzenia, jego samego. - Nie! - Cass, posłuchaj, proszę, spróbuj zrozumieć... - Zrozumieć? Zrozumieć? Zastanów się, o co prosisz, na miłość boską! Jego dłoń zacisnęła się w pięść. - Nie chciałem... - Jasne! To była część twojego planu! O Boże, co ze mnie za idiotka! Skończona idiotka! - Jej głos stał się o oktawę wyższy. Powietrze kłuło ją w płucach. Nie mogła oddychać, nie mogła się ruszyć, nie była w stanie myśleć. - Oczywiście, że chciałeś! Przez cały czas znałeś prawdę i ukrywałeś ją przede mną. Przed swoją matką. Przed wszystkimi. - Załamał jej się głos. Czuła, że drżą jej wargi. - Nie mogę uwierzyć, że byłam taka głupia i tak cholernie ślepa. Przysunął się do niej, a ona potknęła się, odskakując od niego. - Nigdy więcej nie próbuj mnie dotknąć - ostrzegła. Przytrzymując się ściany, podeszła do drzwi. Skóra dłoni ocierała się boleśnie o mur. - Gdybyś poczekała chwilę i posłuchała... - Nie chcę niczego słuchać! - Musisz! Stanęła nieruchomo. Miał rację, chociaż ciężko jej było to przyznać. Nie mogła uciec. Stanęła na ganku, podniosła głowę i spojrzała na niego z wyrzutem. - Na miłość boską, Brigu McKenzie, co ty zrobiłeś? 23 Powinien był jej powiedzieć od razu. Cholera, i chciał. Miał zamiar. Nigdy nie zamierzał jej zwodzić ani oszukiwać, ale nie miał wyjścia. Był przyciśnięty do muru. Teraz nim gardzi. Stała przed nim nieruchomo, wyzywająco, drżała i bała się zbliżyć choćby o krok.
Cassidy z przerażeniem patrzyła, jak ojciec niepewnie wysiada z samochodu. Twarz miał szarą, a włosy splątane od deszczu. Kulił szerokie ramiona, zdradzając, że boli go serce. Dena jęknęła. Gorycz dławiła gardło Cassidy. Prawie nie poczuła bólu, gdy matka ścisnęła ją mocno za obolały nadgarstek. Rex, wspierany przez szeryfa Doddsa i Sędziego, podszedł wolno do drzwi. Zanim zdążył się odezwać, na podjeździe pojawił się samochód Derricka. Zatrzymał się z piskiem opon. Chłopak wyskoczył z auta. Nos drżał mu z wściekłości. Zmoknięte włosy przykleiły się do głowy. Pognał do domu. - Ukręcę mu ten pieprzony łeb. - W rękach trzymał broń. Miał podartą koszulę, a ręce i strzelba były brudne od błota. Ze zmrużonych oczu biła nienawiść. - Co...? - spytała męża Dena. - Nie Angie... Rex tak mocno zacisnął powieki, że się zachwiał. Cassidy była pewna, że ojciec zemdleje. - Nie, tato, to niemożliwe. - Nie chciała usłyszeć prawdy, nie chciała uwierzyć w śmierć, którą wyczytała z oczu ojca. Nie mogła uwierzyć w to, co widziała na własne oczy. - Nie... - Idź na górę, Cassidy - powiedział. - Ale Angie... Z oczu ojca popłynęły łzy. - Jest już ze swoją matką. Derrick zawył, nie mógł uwierzyć. W bólu wycelował strzelbę w zasłonięty chmurami księżyc. Trach! Wystrzelił. Łuski spadły na podwórko. - Odłóż to, synu - nakazał stanowczo Sędzia. Szybko przeskoczył przez trawnik, wyciągając rękę po broń. - Dajcie mi spokój! - Derrick... - upomniał go ojciec ledwie słyszalnym na wietrze głosem. - Do domu. - Nie! Ona nie żyje, tato, nie żyje. To ten bydlak McKenzie ją zabił. - Przestań, synu. Rób, co ci każe ojciec - zwrócił mu uwagę Sędzia. Broń znowu wystrzeliła w niebo. Derrick upadł na kolana i zaczął rozpaczliwie szlochać. Cassidy nie mogła się poruszyć, nie była w stanie mówić. Dena objęła męża i mocno go przytuliła, jakby się bała, że Rex może się rozpłynąć. - Już dobrze - wyszeptała. - Wszystko się jakoś ułoży. Przetrzymamy to. Rex Buchanan zachwiał się. Żona go podtrzymała. Sędziemu udało się przekonać Derricka, żeby wszedł do domu. Szeryf, postawny mężczyzna z rudymi włosami i perkatym nosem, sprawiał wrażenie skonsternowanego. - Może przyjdzie pan później? - zasugerował Sędzia, gdy znaleźli się w domu. - Przykro mi. To mój obowiązek. - Ale doktor Williams jest już w drodze i pewnie da Reksowi środek uspokajający... - Tym lepiej. Proszę posłuchać, Sędzio. Wiem, że chce pan być miły, ale ja muszę wykonywać swoją robotę. Jeżeli policzyć dziecko, to nie żyją trzy osoby i... - Dziecko? - Dena podniosła głowę. - Tak, pani Buchanan. Lekarze przygotowali wstępny raport. Wygląda na to, że pani pasierbica była od kilku miesięcy w ciąży. - Nie... Rex opadł na swój ulubiony fotel i ukrył twarz w dłoniach. - Angie... - szeptał bez przerwy. - Angie, Angie... Moje dziecko. Cassidy oparła się ciężko o framugę drzwi. Miała nogi jak z waty. Zbierało jej się na wymioty, gdy myślała o tym, że Angie nie żyje, że nigdy już nie będzie się śmiała, że nie będzie nieprzyzwoicie flirtować, że nigdy już nie wypomni Cassidy braku gustu, nigdy nie poprosi jej, żeby ją uczesała... Łzy spływały jej po policzkach. Angie była w ciąży. Nic dziwnego, że miewała humory. Cassidy dostała mdłości. Nikt nie musiał jej mówić, kto był ojcem dziecka. Na pewno Brig. I na pewno to on był z nią, kiedy wybuchł pożar. Nie! - krzyknęła w myśli. Ugryzła się w język i nie wydała z siebie żadnego dźwięku. - Nie wiemy, kim był mężczyzna, który spłonął razem z nią, ale mamy kilka tropów. Nie ma Bobby’ego Alonzo i Jeda Bakera. Nie ma też Briga McKenziego. Cassidy drgnęło serce. - McKenziego? - powtórzyła Dena. - Tak. Jego motor stał przy samochodzie Angie. - Nie! - krzyknęła Cassidy. Oczy wszystkich zwróciły się na nią. - Dlaczego nie? - spytał szeryf. - Bo... bo... on tutaj był i nie zdążyłby dojechać do tartaku i... - Co ten bydlak tu robił? - ryknął Derrick i doskoczył do Cassidy. - Co? - On... szukał Angie. - To sukinsyn! - Przestań! - rozkazał szeryf. - Więc nie zdążyłby dotrzeć do tartaku?